Caravaggio – krótki spacer z cienia do światła



Ostatnio zdarzył mi się służbowy wyjazd do Rzymu. Bez zapowiedzi, przygotowań, z zaskoczenia. Jeden dzień, szczegółowo przygotowany grafik i… cała godzina dla siebie. Co można zrobić z wolną godziną w Rzymie? Wiedziałem co. Ruszyłem śladami pewnego artysty.

Jak przystało na przybysza z północy, wyruszyłem z Piazza del Popolo. Brama do Wiecznego Miasta, Plac Wszystkich Ludzi. Tuż za bramą wystarczy skręcić w lewo i pokonać kilka schodków. Chłodne wnętrze kościoła dające chwilę oddechu, półcień. Boczna kaplica, a przed nią tłum. Ktoś wrzuca jedno euro do aparatu i nagle snop światła pada na obrazy. Wydobywa z mroku dwa arcydzieła.

Bogaty młodzieniec w zbroi leży nieruchomo na ziemi, jak rażony piorunem. Oto właśnie umarł Szaweł, prześladowca chrześcijan, a narodził się Paweł – Apostoł pogan. Artysta zerwał z prawdą ewangeliczną. Nawrócenie nastąpiło w południe, tutaj jest noc; ale przecież nawrócenie to przejście z mroku do światła. Prosta forma, ale jak pełna psychologicznej treści. Nie ma Chrystusa, który mówi: Szawle, Szawle… Jest tylko światło i młodzieniec –bezbronny, niemal w ekstazie otwierający się na tę jasność. Wielu zarzucało artyście, że na obrazie centralną postacią jest koń, że zabrakło miejsca dla aniołów i biskupów, a znalazło się dla prostego stajennego chłopa. Ale malarz przez redukcję postaci i tła wskazuje, co jest najważniejsze w tej scenie, podkreśla też znaczenie zwykłego człowieka.

Drugi obraz. Męczeństwo. Normalna reakcja organizmu, bohater sceny próbuje wyrwać rękę, którą gwóźdź przyciąga do krzyża. Ból. Prości ludzie o brudnych stopach na pierwszym planie. Krzyżowany jest człowiek stary, bezbronny i bezsilny. Ten, który się trzykrotnie zaparł, a potem nazwano go skałą, na której zostanie zbudowany Kościół. Jest sam, samotny. Nie ma chórów anielskich, które koją muzyką jego cierpienia, aniołów, które podtrzymują jego ciało, wyznawców. Tylko trzech obdartusów najętych do tej mało przyjemnej pracy. Pewnie to kolejne krzyżowanie tego dnia; wyraźnie się śpieszą, może to już ostatnie, wszak wokół panuje ciemność. Nie wiedzą, kogo i za co spotkała taka kara. Są przypadkowymi sprawcami Wielkich Rzeczy.

Opuszczam kościół i plac. Wchodzę w via di Ripetta. Szybkie espresso za jedno euro i niespełna kilometrowy spacer do via di Sant’Agostino. Skręt w prawo w kierunku małego placyku. Dopiero wtedy widać znajdujący się na nim kościół. Znów kilka schodów i tuż za drzwiami wita postać kobiety na obrazie w kaplicy. Kolejna moneta uruchamia mechanizm. Światło ukazuje tym razem jeden obraz. Kobieta o pięknych i delikatnych rysach, niczym ze starożytnych posągów, stoi w drzwiach domu, trzymając na rękach nagie dziecko. Kobieta piękna, wszak do obrazu pozowała znana rzymska prostytutka Lena. Wokół ciemność. Ręcznik, dziecko, spod sukni nagie stopy i odsłonięta szyja – chyba właśnie kąpała syna przed snem. Wyszła przed dom, bo ktoś przyszedł. Widzimy klęczącą parę staruszków. Mają ze sobą kije; to wędrowcy. Ręce złożone do modlitwy; to pielgrzymi. Zniszczone twarze, zniszczone ubranie. Brudne nogi, które nigdy nie zaznały butów. Ale na twarzy radość. Dotarli, osiągnęli cel wędrówki, cel życia. Możemy dostrzec delikatną aureolę nad głową matki dziecka. Święta. Obraz ma ponad cztery wieki. Malarz musiał mieć odwagę, by na malowidle zamówionym do kościoła przedstawić kurtyzanę jako Matkę Zbawiciela i pokazać pobożność prostych ludzi. Bez stosowności i dostojeństwa, powszechnie panujących na obrazach.

Znów wychodzę na ulicę. Jeszcze 200 metrów w kierunku Palazzo Madama. Obok kolejny placyk, a na nim kościół. Tym razem bez schodów. Kaplica z boku ołtarza po lewej. Kolejna moneta i aż trzy dzieła. Trzy sceny z życia pewnego mężczyzny. Każdy obraz to temat na osobną opowieść. Na pierwszym scena w ciemnym pomieszczeniu. Grupa ludzi w różnym wieku siedzi przy stole i liczy pieniądze, niektórzy świata poza nimi nie widzą. Mamona. Młodzi chłopcy patrzą w bok, z zaciekawieniem kogoś obserwują. Starzec pośrodku obrazu wyraźnie przerażony. Jego wzrok nie pozostawia wątpliwości. Jeszcze pyta „dlaczego ja?”, ale już wie, że nie ma odwrotu, bo właśnie został wybrany. Właśnie narodził się nowy Mateusz. Dopiero teraz skupiamy się na postaci, która jest powodem zamieszania. To mężczyzna, który wszedł od strony światła i palcem wskazał starca. Ma tylko delikatny nimb nad głową i wielką moc.

Drugi obraz. Ten sam stół, to samo pomieszczenie, ten sam starzec. Ten sam, ale nie taki sam. Nie ma mamony, nie ma młodych towarzyszy. To jego nowe życie. Jest księga, w której starzeć coś zapisuje, i unoszący się nad nim anioł, który coś dyktuje. Może są to słowa opisujące scenę, jaką widzieliśmy przed chwilą: „Odchodząc stamtąd, Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego «Pójdź za Mną!» On wstał i poszedł za Nim”.

I wreszcie trzeci obraz. Po narodzinach i życiu przyszła pora na śmierć. Starzec leży przed ołtarzem, ma na sobie strój kapłana. Nad nim pochylony młodzieniec o złej twarzy z mieczem w dłoni. Z miecza spada kropla krwi. Teraz dostrzegamy plamę krwi na szacie starca. W okolicy serca. Śmiertelna rana zadana z bliska. Młodzieniec jest prawie nagi, jedynie biodra przepasane chustą. Podobnie wygląda część przerażonych postaci obok. Tak wówczas ubrani byli ludzie, którym udzielano chrztu. Czas Mateusza się dopełnił. Zdrada, zabił go jeden z uczniów. Wśród tłumu młodzieniec podobny do tego z pierwszej sceny. Jego oczy zdają się mówić: „po co ci to było?”. Ale jedna postać jest szczególnie ważna. Młody człowiek z ciemną brodą. Ucieka. Rzuca jeszcze ostatnie spojrzenie, chce wszystko dokładnie zobaczyć, ale nie chce tutaj być. Pewnie ma coś na sumieniu. Może jest ścigany. To sam malarz. To jego autoportret, jego autobiografia. Ciągle w biegu, ciągle w ucieczce. Krótkie burzliwe życie, po którym pozostały nam arcydzieła. Przypomina mi, że też muszę biec, bo inne sprawy czekają już za bramą Piazza del Popolo. Jeszcze tylko kolejne euro na kawę w Tazza d’Oro.

Coś łączy te obrazy. Prostota, zwyczajność, ale i głębia psychologiczna, metafizyka. Pozorna sprzeczność. Normalni ludzie, z pozoru sceny z codziennego życia uchwycone okiem aparatu: kobieta z dzieckiem w drzwiach swego domu, ludzie liczący pieniądze w karczmie, jeździec, który spadł z konia. Ale to tylko warstwa zewnętrzna – „fizyka”. Te obrazy zmuszają do spojrzenia głębiej, inaczej – to przedrostek „meta”, coś poza i ponad. To dzieła zarazem realistyczne i alegoryczne. Pełne dramatyzmu, intensywne emocjonalnie. To, co ludzkie, łączy się z tym, co boskie. Profanum przenika do sacrum.

Mistrz używa ciemnej tonacji barwnej, postacie i przedmioty wydobyte są z mrocznego tła ostrym światłocieniem. Nikt przed nim tego nie robił. Z czerni wydobywa tylko ważne elementy. Bez tanich, efekciarskich motywów. Tło nie rozprasza, nie odciąga. Nie ma pięknych wzgórz, antycznych miast, aniołów, patosu i pomnikowości. Nie ma strojnych szat. Nie ma sponsorów. Jest świat i kościół Franciszków – ubogi dla ubogich.

To malarstwo bardzo osobiste. Nie tylko dlatego, że malarz sam się portretował, a modelami byli jego znajomi i kochanki. Ale także dlatego, że doskonale wiedział, czym jest ciemność i mrok – bo w nich żył, bo wiedział, czym jest pragnienie światła. Bo czy inaczej mógłby zostać mistrzem światłocienia?

Jeśli masz kilka wolnych monet euro i chwilę w Rzymie… Naprawdę warto.

Spotkane obrazy to w kolejności:
1. Nawrócenie św. Pawła w kościele Santa Maria del Popolo
2. Ukrzyżowanie św. Piotra w kościele Santa Maria del Popolo
3. Madonna Pielgrzymów w kościele w Sant’Agostino
4. Powołanie św. Mateusza w kościele San Luigi dei Francesi
5. Św. Mateusza i Anioł w kościele San Luigi dei Francesi
6. Męczeństwo św. Mateusza w kościele San Luigi dei Francesi

Autor tekstu:
Marcin – archeolog, miłośnik dobrej kawy i długich spacerów po Rzymie, nie tylko tym antycznym.