Piękno ukryte



„Nie wszystko złoto, co się świeci z góry”; w przypadku Rzymu ta sentencja biskupa poety powinna być odczytywana à rebours.



Tu zaszła zmiana
Ruszam z tłumem z Termini w kierunku Piazza della Repubblica. Po prawej fragment urwanej ceglanej ściany. Wygląda na bardzo stary, w końcu to Rzym. Nie zachęca jednak do zwolnienia kroku, w końcu tyle piękna do zobaczenia. Na pewno bardziej przyciąga sam plac, klasyczny przykład monumentalizmu czasów zjednoczenia z ogromną fontanną delle Naiadi – nimf wodnych. Na ceglanej ścianie krzyż i napis Basilica. I drzwi, jakieś znajome. Przeczucie nie zawodzi – ozdabiają je płaskorzeźby Igora Mitoraja. Prowadzą do wnętrza kościoła, który przytłacza swoją wielkością; zaskakującą, nic bowiem jej nie zwiastowało na zewnątrz. Jest naprawdę ogromny, a to tylko niewielka część oryginalnej antycznej budowli. To termy Dioklecjana, a konkretnie ogrzewana sala do wypoczynku z ciepłą wodą dla tych, którzy przybyli licznie, by oczyścić swe ciało. Przeczytałem kiedyś w starym przewodniku po Rzymie, że w termach pod pozorem kąpieli dogadzano ciału i zmysłom w najrozmaitszy sposób. Dzisiaj służy tym, którzy chcą oczyścić duszę. Musimy tam wejść choćby na chwilę, by poczuć ogrom tej jednej z największych budowli starożytnego Rzymu. A gdy zmęczeni oglądaniem sklepienia spojrzymy w dół, to na posadzce oprócz wspaniałego zegara słonecznego wypatrzymy kilka poloników. Kościół ten pokazuje, że w Rzymie stosowano zasadę: burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Na szczęście. Miejsce, które pierwotnie służyło ciału, pozostawiono, zmieniając jego przeznaczenie, by służyło duszy. Może znaczenie miał fakt, że chrześcijańscy niewolnicy podczas wznoszenia budowli w III wieku umieszczali znaki krzyża na cegłach. Gdy w XVI w. papież postanowił to miejsce zaadaptować dla współczesnych, zlecił to zadanie Michałowi Aniołowi - człowiekowi renesansu, który z szacunku dla antyku przy jak najmniejszej ingerencji w oryginał wyczarował tę wspaniałą świątynię. Idę dalej z satysfakcją, że Polak upiększył dzieło samego Michała Anioła.

Zdradzony wybawca
Wchodzę na niewielki nachylony plac po drodze z Koloseum do Santa Maria Maggiore. Główna atrakcja to kościół ukryty za pięcioma łukami renesansowych arkad. Nic z zewnątrz nie wskazuje na przeznaczenie budowli. A w środku oczekuje na nas Michał Anioł, rzeźbiarz i jego dzieło Mojżesz. Siedzi na tronie wielki, umięśniony niczym strongman. Wyraźnie wzburzony, dzierży mocno w dłoniach dwie tablice. Trzyma w rękach zasady, którymi ma się kierować jego lud. Naród Wybrany. Przekazuje im Dekalog, który otrzymał od Stwórcy. Ale skąd ten gniew? Gdy on rozmawiał z Jahwe, który wykuwał znaki na kamiennych tablicach, jego lud zrobili złotego cielca, któremu oddawał część. On ich wyzwolił z domu niewoli, przeprowadził przez morze, na pustyni uprosił Boga o pokarm z nieba i wodę ze skały, a oni… Niewdzięczni. Zostawił ich na tak krótko by odebrać tablice Świadectwa, napisane palcem Bożym. A oni już znaleźli nowego bożka. Złamali pierwszy z zakazów: nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie. Kolejny bohater, który zrobił swoje i może odejść? Nie on! On siada mocno na tronie, a jego wzrok mówi: jeszcze z wami nie skończyłem!
Wszyscy pytają, co wystaje z głowy proroka – promienie czy rogi? Czy genialny Michał Anioł pomylił znaczenie słów, czy przypadkiem zniszczył promienie. A może nie, może z głowy proroka rzeczywiście wyrastają rogi, symbol zdradzonego. Może jest rogaczem, może właśnie został zdradzony przez najbliższych, przez swój lud...

Poezja kamienia
Fasada kolejnego kościoła stanowi jeszcze łagodne przejście od renesansu do baroku; na proste linie renesansu nałożono elementy obłe, koliste, delikatnie barokowe. We wnętrzu barok napada nas jednak całą swoją mocą, tu już nie ma przenikania epok, jest za to bogactwo posągów i aniołków w śnieżnobiałych szatach, kolorów, zamalowanych sklepień, sztukaterii, obrazów, złoceń. Mnie przywiodła tutaj jednak pewna kobieta: doktor Kościoła, doktor modlitwy, święta Teresa z Avila.
Zostawiła wskazówki, opisała ten moment swego życia: „Ból był tak wielki, że aż zaczęłam jęczeć, a słodkość płynąca z jego nadmiaru była tak zaskakującą, że nie chciałam być go pozbawiona...”. Artysta otrzymał zadanie proste – przekuć w dzieło z kamienia słowa poezji: „Gdy Boski Łucznik strzałą swą przeszył do głębi serce me, Ogień miłości całą mnie strawił, że się uczułam w jedno złączona z Bogiem i Stwórcą swym“. Zadanie wykonał z nawiązką. Bo też i artystą nie był byle kto, po długo sięgnął sam Gianlorenzo Bernini. W jednym bloku marmuru oddał to, co z pozoru sprzeczne i wykluczające się – spokój połączył z namiętnością, ból z przyjemnością, ziemskość z boskością, miłości towarzyszy śmierć. Intryguje urodziwy anioł. Patrzy z czułością, uśmiecha się, delikatnie unosi suknię kobiety, by... cisnąć strzałą w serce. Ale nie od razu, celebruje moment i upaja się tą chwilą, przedłuża czas oczekiwania. Czerpie z tego przyjemność. Jakby mówił: jeszcze poczekam, jeszcze pokrzycz przed finałem. Delikatny sadyzm? Lekka złośliwość z uwielbieniem? Artystyczna przewrotność?
Wielu utyskuje na barok, że to przerost formy nad treścią, że zastąpił Boga obrazami ludzi uznanymi za świętych, kapał złotem i kolorem. Pamiętajmy jednak, że powstał jako przeciwwaga dla prostoty protestantyzmu. I zachwyca. Nie jestem bałwochwalcą, nie oddaję czci boskiej dziełu Berniniego, ale ukazanej w nim mistycznej miłości i oddaniu się człowieka w boskie posiadanie, które mistrz ukazał w swej rzeźbie.
Warto zwrócić też uwagę na malutki obraz w ołtarzu głównym. To jemu kościół zawdzięcza swe wezwanie – Matki Boskiej Zwycięskiej. A chodzi o zwycięstwo w zbrojnej konfrontacji między protestantami i katolikami. Walkę między skromnością protestantyzmu i bogactwem katolicyzmu w różnych wymiarach. Bitwę stoczono 8 listopada 1620 roku pod Białą Górą, po zachodniej stronie Pragi. Bitwę wygrał barok, ale do zwycięstwa poprowadził obraz Madonny z ołtarza - mały, skromny, okaleczony, niesiony na przedzie atakujących.

Przejście
Warto pójść za rzekę. Nie tylko dlatego, że jest tam smaczniej i taniej, ogólnie mniej elegancko, ale za to z większą duszą. Zawsze udaję się do skromnego kościoła w pobliżu Porta Portese. Nieodnowiona fasada. Kościół skromny, bo mieszkał w nim biedaczyna z Asyżu. Do dzisiaj zachowała się kamienna poduszka, na której sypiał. I jego portret wykonany za życia, gdy posługiwał tutaj chorym. Może to ten fragment życiorysu świętego natchnął mistrza Berniniego, gdy pod koniec życia zdecydował sie wydobyć z bloku kamienia kolejną piękną postać kobiecą. Pierwsze nasze spotkanie było przypadkowe. Deszcz wpędził mnie do kościoła, który pewnie bym ominął, bo nic z zewnątrz nie zachęca do wejścia. Tam w nawie na lewo od ołtarza zobaczyłem kobietę śpiącą na pościeli. Gdyby nie kościelny, chciałoby się podejść i poprawić poduszkę. Jak można zamienić zimny kamień w coś tak miękkiego?
Tym razem Bernini pokazuje zjednoczenie nie ciał w ekstazie, ale duszy, która właśnie opuściła ziemskie mieszkanie w ciele, przeniosła się do Domu Ojca i zjednoczyła z Nim. Ostatnie tchnienie już uleciało. Ciało może jeszcze żyje, ale… Mistrz, operując światłem, scenografią i materiałem, pozostawił nam wizję mistycznego przejścia z doczesności do wieczności. Moment odejścia. Niełatwy. Ale tu nie ma smutku. Kobieta to Lodovica Albertoni; nazywana Dobrą Matką, współpatronka Rzymu. Czynami swymi naśladowała Franciszka – całą majętność rozdała ubogim, dodała do tego swój czas i serce, posługując tym, co w szpitalach i przytułkach. Zasłużyła na taką nagrodę.
To ostatnie dzieło wyrzeźbione przez Berniniego, może dlatego u schyłku swego życia wybrał temat śmierci. Ale ukazał ją pięknie, jakby chciał sam sobie przypomnieć słowa Pawła Apostoła „życie nasze zmienia się tylko, ale nie kończy się“. Może dzięki takim dziełom częściej powiemy o kimś, kogo nie ma tu z nami: nie odszedł, a przeszedł.

Muzea mogą męczyć. Każdy z nas ma ograniczoną pojemność, także w przyjmowaniu piękna. Wizyta w dowolnej rzymskiej galerii wtłacza w nas dzieła tylu mistrzów, że bez notatnika nie możemy zapamiętać, co widzieliśmy. Same nazwiska twórców zajmują jedną stronę notatek. A każdy z nich wybitny. Do tego tłum żądnych sztuki turystów. Kolejki do kas, kawy, toalet. Tłum przed obrazem. Dlatego warto wyszukiwać perełki w innych miejscach. Nieocenione pod tym względem są rzymskie kościoły. Jest ich tak wiele, że mijamy je prawie obojętnie, niemal ze znużeniem. Wchodzimy tylko do tych najbardziej znanych. A to błąd wielki. Nawet w niepozornych kościołach można spotkać się z dziełami największych mistrzów dłuta.

Za skromnymi fasadami ukryły się:
1.Basilica di Santa Maria degli Angeli e dei Martiri przy Piazza della Repubblica
2. Mojżesz Michała Anioła w Basilica San Pietro in Vincoli
3. Ekstaza św. Teresy Berniniego w kościele Santa Maria della Vittoria
4. Nagrobek bł. Ludoviki Albertoni w kościele San Francesco a Ripa


Autor tekstu:
Marcin – archeolog, miłośnik dobrej kawy i długich spacerów po Rzymie, nie tylko tym antycznym.